Dobijający się telefon w święto o 6am to znak, że coś jest na rzeczy. Pierwszy zignorowałam. Drugi postanowiłam odebrać... Inormacja, że nasze konie uciekły szybko postawiła mnie na nogi :D Ale jak to uciekły? Całe stado? No tak. Całe stado. Widok pustego pola i rozerwanego ogrodzenia potwierdził informację od sąsiadów... Rano, nie rano, trzeba się było zabrać do pracy i naprawić ogrodzenie, a później pójść poszukać koni...
Prace naprawcze zabrały nam 1,5h. W naprawdę zimowym nastroju, bo wczoraj wieczorem spadł śnieg, jakby tego wszystkiego było mało. No ale cóż, mówi się trudno i działa się dalej. I kiedy już wszystko zrobiliśmy, Andrzej rzucił w powietrze pretensję, że konie westernowe zawsze wracają same, a my po nasze będziemy musieli gdzieś jechać i nie wiadomo, jak je łapać. Ruszyliśmy w stronę samochodu i wyjeżdżając na ulicę zobaczyliśmy obraz, który uchwyciłam na poniższych zdjęciach. Nasze kochane koniska same grzecznie tuptały środkiem ulicy do domu, a jak mnie zobaczyły i usłyszały, ruszyły kłusem :) Niesamowity widok to był, a mnie ogarnęła ogromna radość i wdzięczność, która rosła z każdym kolejnym przeliczonym koniem, a gdy wszystkie wbiegły na podwórko, szczęśliwa zamknęłam bramę. Uff. Ta przygoda mogła zakończyć się nieciekawie. Wyszło na szczęście inaczej :) Jestem naprawdę wdzięczna za wszelką otrzymaną wtedy pomoc :) Ale derka dalej się nie znalazła ;)